Po kilku godzinach wracam w końcu na terminal i szukam miejsca odjazdu mojego autokaru.
Idąc do sekcji autokarów międzynarodowych zostaję obwąchany przez psa a mój bagaż prześwietlony. Jeszcze tylko kontrola paszportowa i mogę iść do poczekalni. Chwała Argentynie za jakość autokarów i ich obsługę. W sekcji mojego przewoźnika w poczekalni czeka na mnie kawa, przekąski i piwa. Podróż będzie trwała prawie 19 godzin, a ja nawet nie miałem gdzie kupić wody i jedzenia, zabieram się więc od razu do barku, pakując dyskretnie do plecaka kilka piw na podróż. Do tego kilka kaw w siebie, sporo ze stojących przekąsek też. Z poczekalni idę wkrótce do autokaru. Szerokie siedzenia z wygodnym podnóżkiem rozkładają się prawie do poziomu. Ktoś, kto spedził kilka dni w drodze śpiąc na ławkach, zaczyna doceniać cokolwiek, co przypomina kształtem łóżko. Ta podroż minęła mi bardzo szybko. Okazało się, że w autobusie jest dostępne jedzenie i picie, a tam gdzie łóżko i jedzenie, tam prawie dom. Z minimalnym żalem opuszczałem potem to wygodne miejsce wychodząc w nieznane. Na kilkunastugodzinnej trasie nie działo się nic ciekawego, raz tylko mam trochę stresu, kiedy na granicy wjazdowej do Paragwaju zabierają mi paszport do sprawdzenia. Teoretycznie jestem pewien, że mogę wjechać ale gdzieś z tyłu głowy męczy mnie myśl, że nie wiem na jakich zasadach działa unia mercosul i czy aby nie jest to coś w stylu strefy shengen. W takim wypadku nie zostałbym wpuszczony i utknąłbym pośrodku niczego bez pięniędzy na jakikolwiek ruch. Na szczęście dostaję pieczątkę wjazdową i ruszamy na dalszą część trasy.
Cały Paragwaj wygląda jak wielki bazar. Nie ma tam nic ciekawego poza małymi sklepikami, punktami usługowymi, warsztatami i drogą pośrodku pól. Nie wyobrażam sobie jak żyje i co myśli przeciętny, młody mieszkaniec biedniejszej części Paragwaju, gdzie prawie nic nie ma. To dla mnie zbyt abstrakcyjne.
W końcu docieram do Ciudad del Este. Mam do tego miasta sentyment, zdarzyło mi się już tutaj być kiedy dostałem nakaz opuszczenia Brazylii. Cuidad del Este to jedno z najniebezpieczniejszych miast Ameryki Łacińskiej. Cała magia tego miejsca bierze się z obecności strefy wolnego handlu między Paragwajem a Brazylią. Znaczy to, że granica jest półotwarta i ktoś niewyglądający na turystę ma małe szanse na bycie skontrolowanym przy przekraczaniu jej, dlatego tutaj jestem. Ciudad del Este to też główne szlaki przemytu broni i narkotyków między Brazylią i Paragwajem. Można tutaj kupić wszystko, narkotyki są dostępne od ręki, a po broń trzeba się udać za handlarzem kilka ulic dalej od głównego bazaru. Ostatnio jak tutaj byłem zaopatrzyłem się w 40 gramową kostkę zioła wielkości pięści, płacąc za nią równowartość 50 złotych. Lubię takie miejsca, ich klimat jest zupełnie różny od ułożonych, nudnych i bezpiecznych miast Europejskich. Tutaj człowiek naprawdę czuje, że jest zdany na siebie, swój spryt i szczęście. Dziki Zachód, niestety coraz mniej takich miejsc.
Od razu po przyjeździe na terminal autokarowy, kieruję się w stronę mostu na rzece Parana, będącego granicą między Brazylią a Paragwajem. Nie mam żadnych kłopotów przy przekraczaniu granicy, wyposażony jedynie w mały plecak nie wyglądam ani na turystę, ani na poważnego przemytnika, nikt się mną więc nie interesuje. Już po stronie brazylijskiej czuję lekką ulgę, większość trasy za mną. Teraz wydawałoby się, czas tylko na formalność, czyli kupno biletu do São Paulo i nocny kurs do domu. Jak dobrze pójdzie już rano będę u siebie. Idę na brazylijski terminal autokarowy. Dochodzę do okienka i pytam o bilet do São Paulo, obsługa prosi o paszport, na co odpowiadam, że został w moim hotelu w São więc mogę najwyżej pokazać dowód osobisty. Odmawiają mi sprzedaży. To samo w kilku innych okienkach. Dopiero teraz zaczynam rozumieć, że największym problemem może być wyjazd stąd tak, żeby nikt nie sprawdził moich dokumentów oraz żeby uniknąć kontroli policji federalnej. Sprawy nie ułatwia fakt, że miasto w którym się znajduję żyje z przemytu i innych ciemnych interesów. Wychodzę z terminalu, powoli robi się wieczór, a ja zaczynam rozumieć, że jutro rano nie będę w São.
Idąc ulicą od terminalu w stronę centrum zauważam stojącego na poboczu tira na tablicach z São Paulo. Zatrzymuję się i szukam wzrokiem kierowcy, znajduję go z drugiej strony ciężarówki, majstruje przy załadunku. Mój portugalski jest naprawdę słaby, znam kilka słów, trochę slangu i przekleństw ale jakoś dogaduję się z kierowcą – Carlosem, który mowi, że może mnie zabrać tam gdzie jadę, jutro koło 11 rano ze stacji na drodze wylotowej. Biorę od niego numer i odchodzę.
Czas znaleźć jakiś tani nocleg. Wchodzę do pierwszego lepszego hotelu i korzystając z ich wifi wyszukuję najtańszą melinę jaką jestem w stanie znaleźć, nie wiem w końcu ile czasu przyjdzie mi tutaj spędzić. Niedaleko centrum znajduję hostel, wygląda przyzwoicie. Rezerwuję łóżko we wspólnym pokoju za 30 złotych i od razu idę tam, żeby wziąć prysznic pierwszy raz od wyjazdu z Polski. Kiedy człowiek jest w domu, przestaje doceniać takie proste rzeczy jak możliwość umycia się. Stoję pod gorącą wodą i czuję jak wraca mi energia do dalszej drogi. Jedna noc spędzona w łóżku zrobi mi dobrze. W nocy myślę czy jazda ciężarówką aż do São Paulo to dobry pomysł, istnieje bardzo duże ryzyko, że policja skontroluje tira jadącego od granicy z Paragwajem, a wtedy najprawdopodobniej wezmą ode mnie paszport. Do tego wszystkiego mój kierowca nie wygląda na osobę bardzo godną zaufania, jest raczej typem cwaniaka i chyba nie uwierzył w moje zapewnienie, że paszport zostawiłem w hotelu w São. Postanawiam przed pójściem do niego popytać w hotelach, może znajdę kogoś kto będzie akurat wracał autem osobowym w moją stronę. Rano budzi mnie wiadomość od Carlosa, że odwołuje nasze ustalenia i dziś nie jedzie. Odpadła mi jedna opcja, ale może to i dobrze.
Jem śniadanie i wychodzę pytać się w hotelach. Niestety, klienci większości lepszych hoteli w tym mieście przylatują samolotami, goście tych gorszych – autokarami. Nie udaje mi się znaleźć nikogo, kto będzie jechał w moją stronę i może mnie zabrać. Już nawet zmieniłem kierunek jazdy z São Paulo na Kurytybę, która jest kilkaset kilometrów bliżej. Nie poddaję się i dalej chodzę po nagrzanych słońcem ulicach miasteczka szukając możliwości wyjazdu stąd. W jednym z hotelowych bankomatów wypłacam dwieście reali. Kiedy sprawdzam na telefonie stan mojego konta i widzę, że w rozliczeniu za tą wypłaconą sumę zjadło mi 330 złotych czuję się naprawdę wkurwiony. Moje całe fundusze teraz to jakieś 250 złotych. Robię sobie dwugodzinny spacer i idę na trasę wylotową do Kurytyby.
Pierwszy raz w życiu łapię stopa. Stoję z tabliczką z napisem Kurytyba i staram się zwrócić uwagę kierowców. Część z nich coś mi pokazuje zza szyby, jakiś gest ręką. Nie jestem pewien o co im chodzi. Za mną obok trasy stoi jakiś duży market lub magazyn. Od kiedy stanąłem w tym miejscu wyszło z niego juz kilkunastu pracowników – ciekawskich brazoli, którzy teraz siedzą jak małpy w cieniu drzewa jakieś 15 metrów ode mnie i przyglądają mi się jakbym był dla nich ciekawym widowiskiem. Po dwóch godzinach idę dalej, staram się znaleźć lepsze miejsce. Jakiś typ, który pracuje przy drodze radzi mi iść kilka kilometrów wzdłuż trasy wylotowej na stacje, gdzie stają kierowcy ciężarówek. Jestem zmęczony tym chodzeniem, ale postanawiam spróbować.
Dochodzę do stacji i rozpytuję ludzi, nikt nie jedzie w moją stronę, nikt nic nie wie. Próbuję dalej z tabliczką. Po dalszych kilku godzinach słońce daje mi się mocno we znaki, jestem cały spocony, zmęczony i bez pomysłu co robić dalej.
Przychodzi pierwszy kryzys, rzucam kurwami na wszystko naokoło, łącznie ze sobą i swoją decyzją aby nie wracać do Europy za darmo, kiedy miałem okazję. Staram się podsumować moją sytuację w myślach – jestem 11 tysięcy kilometrów od domu, nielegalnie, nie znam tutaj nikogo, operuję kilkoma słowami na krzyż w ich języku, w kieszeni mam ostatnie dwie stówy a w głowie zero planu na to co robić dalej. Mam wrażenie jakbym odbijał się głową od muru. Rozważam już wszystko łącznie z kradzieżą jakiegoś roweru i przejechaniem na nim pół tysiąca kilometrów do Kurytyby śpiąc gdzieś na dziko.
Dobra, spokojnie. Teraz jedyna rzecz, która może mi pomóc to myślenie. Chłodna kalkulacja, zero emocji i głupiego pesymizmu. To test. Test tego czy jestem w stanie wziąć odpowiedzialność za swoje decyzje, tego czy nie poddam się kiedy będzie ciężko. Jeśli to przetrwam unikając aresztu lub deportacji, mało rzeczy w życiu będzie zdolnych mnie złamać. Właśnie takie sytuacje budują ludzi, w takich ekstremalnych momentach poznajesz samego siebie. Dopiero przeżywając emocje z końca skali stajesz się naprawdę mądrzejszy.
Uspokajam się. Siadam na stacji i łapię wifi. Powoli zaczyna sie robić późno, za jakieś 3 godziny będzie ciemno, a ja muszę jeszcze dojść do… No właśnie, nie mam gdzie iść. Znowu szukam taniego noclegu. Hostel, w którym spałem wczoraj już nie ma wolnych miejsc. Powoli zaczynam myśleć o kimaniu na stacji, na której własnie siedzę. Teoretycznie nie powinno to być kłopotem, bo jest czynna 24 godziny na dobę, ale zauważam ofertę hostelu za 25 złotych doba. Co prawda lokal jest kawałek drogi ode mnie ale przypomina mi się jak ciepły prysznic, łóżko i śniadanie potrafiło poprawić mi humor dzień wcześniej. Potrzebuję teraz tego, decyduję się nie spać na stacji i ruszam szukać hostelu.
…
Tekst jest kontynuacją poprzedniego wpisu, który możesz znaleźć tutaj.