Od rana czekam na moją podwózkę. Prawdę mówiąc jestem mentalnie przygotowany na to, że plan nie wypali ale kontakt z dziewczyną, z którą mam jechać o dziwo się nie urywa.

Około 15 ma być pod hostelem. Kilkanaście minut przed jej przyjazdem zbiegam ulicą w dół do marketu, przy którym pracuje dziewczyna. Zauważam ją. Kiedy podchodzę, akurat z kimś rozmawia. Zestresowana myli się kilka razy w tym co mówi. Kiedy do niej dochodzę widzę, że szklą się jej oczy, wciskam jej w dłoń mały przedmiot, talizman który przyjaciel przywiózł mi z Japonii. To mały gest ale widzę jak ona go ściska, patrzy mi się w oczy, a potem chowa głęboko. Prosi mnie żebym obiecał, że się jeszcze zobaczymy. Na pewno się zobaczymy, muszę tutaj wrócić, żeby podbić wizę i być tutaj legalnie.

Wychodzę i wracam do hostelu. Żegnam się z właścicielką i około 15.30 wchodzę do auta stojącego na podjeździe. Wyjeżdzamy. Trasa zajmuje kilka godzin, w trakcie których głównie śpię. Kiedy dojeżdzamy do miasteczka, które obrałem sobie za cel, znajomy wysyła mi wiadomość, że jego siostry nie ma jeszcze w domu. Grała gdzieś koncert i dopiero jedzie z innego miasta. Czekam więc pod domem zastanawiając się o co chodzi z tym koncertem. Po półgodzinnym czekaniu podjeżdza auto z jakąś dziewczyną w środku. Okazuje się, że to przyjaciółka siostry znajomego, ma klucz do domu i wpuszcza mnie do środka. Dom wygląda niecodziennie, jest mały i panuje w nim straszny bałagan, na ścianach wiszą instrumenty i dziwne hipisowskie ozdoby, wisiorki, pióra, maski i podobne pierdoły. Nic tutaj do siebie nie pasuje ale podoba mi się ten chaos. Gadamy, a ona robi mi coś do jedzenia. Pytam o koncert i dowiaduję się, że trafiłem do domu, w którym mieszka jakiś zespół. Czekam aż wrócą, przy okazji pytając dziewczynę, która mnie tutaj wpuściła czy może ma jakieś blanty. Nie ma ale pewnie oni będą mieli.

Niebawem przyjeżdza reszta ekipy, widzę z wnętrza domu jak na podjazd wtacza się Volkswagen ogórek. Za chwilę otwierają się drzwi i wchodzi kilka osób niosąc jakieś sprzęty w rękach. Dwóch mężczyzn i jedna dziewczyna. Wyglądają jak postacie z kreskówek. Zarośnięci, wszyscy mają długie włosy, są niechlujnie ubrani i obwieszeni wisiorkami. Do tego dziewczyna przefarbowana jest na fioletowo. Są mili, ale nie mogę oprzeć się myśli, że ze skłotu trafiłem do sekty. Fioletowowłosa dziewczyna od razu rzuca się na mnie, żeby się witać, po niej podchodzą chłopaki. Widzę, że są tak upaleni, że ledwo kontaktują. Gadamy chwilę o pierdołach z fioletową, dowiaduję się, że jest nauczycielką angielskiego, menadżerką zespołu muzycznego i od tygodnia weganką. Oferuje mi jedzenie, na co chętnie przystaję. Kiedy stawia przede mną parujący makaron wyjęty z zupki chińskiej, podlany jakimś sosem z proszku dochodzę do wniosku, że jej wegańska kuchnia nie do końca trafia w moje potrzeby i oczekiwania. Mimo wszystko jestem wdzięczny za bezinteresowną pomoc. Kiedy już cały zespół przytargał wszystkie rzeczy z Volkswagena atmosfera robi się luźniejsza. Siadamy i chłopaki skręcają blanty. Zaczynamy palić i kiedy już czuję się nieźle zrobiony, fioletowa podchodzi do mnie i siada naprzeciwko. Przyjmuje oficjalną pozę i zaczyna mówić.

-Pytałeś się o nasz zespół, teraz jak już możemy się zrelaksować wszystko ci wyjaśnię. Muzyka, którą gramy to wyraz buntu wobec systemu. Nasza inicjatywa to nie tylko zespół, jesteśmy czymś w rodzaju rodziny lub jak wolisz grupy przyjaciół, którzy nie tylko spędzają razem czas, ale też pomagają sobie nazwajem. Na przykład dziewczyna, którą poznałeś przed naszym przyjazdem umie gotować, a ja uczę angielskiego. Naturalne jest więc, że wymieniamy się naszymi umiejętnościami pomijając system płatności pieniędzmi, który jest nam narzucony z góry aby mieć nad nami wiekszą kontrolę. Chodzi też o to, żeby unikać rzeczy, które budują mur między ludźmi.

Upalony słucham tych głupot o walce z systemem i mimo szczerej sympatii, którą darzę moich nowych znajomych, ledwo opanowuję się na tyle, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Nie wierzę w możliwość zmiany świata przez czwórkę ledwo kontaktujących Brazylijczyków grających dziwną muzykę, ale nie mówię tego na głos. Probuję jakoś ukrócić monolog fioletowej i zagajam do jednego z chłopaków, tego mniej upalonego. Pytam się o czym jest ich muzyka, fioletowa wstaje i włącza ich kawałek. Chłopak zawiesza się na dłuższą chwilę, błądzi nieobecnym wzrokiem po ścianie za mną i kiedy już nabieram pewności, że nie zrozumiał pytania i chcę je powtórzyć, przerywa milczenie i wolno dobierając słowa tłumaczy

-Ta muzyka jest trochę o mnie, o ambicjach, o niespełnionej miłości…

Widać, że mówienie po angielsku sprawia mu trudność. Zauważyłem to u większości Brazylijczyków, peszy ich strasznie używanie angielskiego nawet jak znają ten język. Fioletowa wbija mu się między wolno wypuszczane razem z dymem z marihuany słowa.

-Ten utwór jest o tym, że jak ktoś kocha za bardzo i robi za dużo dla miłości to gubi siebie.

Po raz kolejny staram się zachowac powagę. Nie jest to łatwe kiedy widzę jak oni poważnie traktują te banalne oczywistości. Wszyscy siedzą cicho i kontemplują lecący w tle kawałek, a ja myślę jak zmienić temat na coś bezpieczniejszego, co nie będzie prowokowało mnie do wybuchu śmiechu. Zaglądam na dolny podest stolika, przy którym siedzimy i zauważam kilka książek. Biorę jedną i czytam tytuł po portugalsku, poznaję kilka słów i po nazwisku autora domyślam się, że trzymam w ręku “Nowy Wspaniały Świat” Huxleya. Przypadkiem jest to też jedna z moich ulubionych książek, myślę sobie, że to idealna okazja do narzucenia neutralnego tematu. Mowię fioletowej, że ma dobry gust jesli chodzi o książki i że też lubię Huxleya. Odpowiada, że słyszała, że to dobra książka, ale nie czytała. Raczej mało czyta, bo nie ma na to czasu a te książki, które tutaj wszędzie leżą to wysyła jej znajoma. Załamuje i rozczula mnie ich szczerość, prostota i naiwność. Czuję się jakbym siedział w domku na drzewie ze zbuntowanymi gimnazjalistami, którzy zdecydowali, że nie chcą dorosnąć ale nie mają pomysłu co ze sobą zrobić. Czuję się zmęczony, idę więc spać do pokoju, który mi oddali do dyspozycji.

Rano budzę się jako pierwszy i ładuję telefon. KIedy słyszę, że odgłosy krzątaniny z salonu się nasilają, wychodzę i witam się z nowymi znajomymi. Fioletowa przyrządza śniadanie, chociaż może to być za mocne słowo jak na postawione na stole krakersy, papryczki jalapeno, masło, chleb, majonez i pomidora. Jedyne co łączy rzeczy obecne na stole z prawdziwym śniadaniem to kawa. Wybieram, moim zdaniem, najoptymalniejsze zestawienie czyli krakersy i papryczki jalapeno. Po śniadaniu wsiadamy do ogórka i jedziemy kilka ulic dalej na terminal autokarowy. Slońce mocno grzeje, pogoda jest idealna. Kiedy dojeżdzamy na miejsce i parkujemy Volkswagena. Pozostaje już tylko znaleźć odpowiednio duży kamień i włożyć go pod koło samochodu, bo ten ma zepsuty hamulec ręczny. Idziemy na terminal i szukamy stoiska przewoźnika, który oferuje kursy do São Paulo. Obsługa bez słowa zapytania sprzedaje mi bilet na dowód osobisty. Odjazd za trzy godziny, wracamy więc do ich domu i jeszcze na chwilę siadamy wszyscy w salonie. Ktoś puszcza w obieg blanta. Przypomina mi się najlepszy sposób na przeżycie każdej długiej podróży i pytam czy mogą mi skręcić jeszcze jednego do autokaru. Siedzimy paląć jakiś czas i kiedy patrzę na zegarek, zauważam, że do odjazdu autokaru zostało jakieś pół godziny. Mówię o tym reszcie, ale patrzą się na mnie zdziwieni jakby nie rozumieli o czym mówię. Fioletowa odpowiada w końcu, że pół godziny to kupa czasu, poza tym autokary w Brazylii zawsze się spóźniają. W końcu przekonuję ich, żeby się ruszyli i odwożą mnie na terminal. Widzę na jednym z podjazdów stojącą dumnie maszynę, która ma mnie zabrać do domu. Żegnam się z nowymi dziwnymi znajomymi i odjeżdzają. Zostaję sam, do mojego kursu mam kilka minut.

Po prawie dwóch tygodniach tułaczki wsiadam do ostatniego pojazdu, który zabierze mnie prosto do domu. Autokar jest prawie pusty. Mogę dowolnie zmieniać miejsca, idę więc na tył, tam gdzie będę miał największy spokój i rozkładam fotele prawie do poziomu. Blanta chowam pod okryciem zagłówka fotela przede mną. Ostrożności nigdy za wiele w tym względzie, tym bardziej, że już kiedyś złapali mnie w podobnej sytuacji z większą ilością marihuany. Kurs do São potrwa jakieś 14 godzin, po pierwszych trzech stajemy na postoju. Idę na stację i kupuję zapalniczkę, potem znajduję ławkę za stacją. Siadam i odpalam blanta. Po powrocie do autokaru czuję się wyluzowany, jest już ciemno więc idę spać.

Budzę się dopiero pod São Paulo. Nie mija godzina jak schodzę schodkami z wnętrza autokaru na terminal z poczuciem ulgi a zarazem żalu, że na jakiś czas kończy się ta przygoda.

Wpis jest ostatnią częścią, poprzednią możesz znaleźć tutaj.

admin Historie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *